Jakoś nie mam o czym pisać, kiedy nic się nie dzieje w pracy. Przez ostatnie trzy dni miałabym dużo o HPLC do powiedzenia, ale obawiałam się, że was znudzi monotonia tematu. :]
Przed samym wyjściem do domu dostałam maila od FNP, że muszę uzupełnić wniosek o grant. :P Niech ich cholera weźmie, argh.
Po pierwsze, wniosek ma być podpisany przez dyrektora, a jeśli nie, to trzeba dołączyć upoważnienie podpisującego. Podpisująca prof. wiedziała o tym, ale uznała, że jej ten przepis nie dotyczy. Wierzę jej, bo codziennie podpisuje takie dokumenty. Ale łotewer, tę sprawę, zarówno z prof. D. jak i Fundacją, zamierza załatwiać szefowa.
Po drugie na zaświadczeniu o zatrudnieniu ma być wyraźnie napisane, na jakim etacie pracuję. Z tym nie powinno być problemu, gdybym się uparła, dostałabym to od razu, po prostu obie z panią personalną stwierdziłyśmy, że nazwa stanowiska wystarczy.
Po trzecie, i tu zaczynają się schody, potrzeba im kopii dyplomu. Fuck*, fuck**.
* Dołączyłam do wniosku odpis dyplomu, który, jak mi się wydawało, jest równoważny z oryginałem. Po jaką cholerę w takiej sytuacji oni wolą ksero? W poniedziałek z rana zadzwonię i będę się upierać przy swoim.
** Kopia musi być poświadczona w dziekanacie, a ja nie mam zielonego pojęcia, gdzie jest teraz mój dziekanat. Nawet nie jestem pewna, czy poświadczenie dyplomu dostanę akurat tam, jako że dokumenty ze starego mogły powędrować gdzie indziej. Muszę się tego jak najszyciej dowiedzieć, żeby wszystko załatwić do wtorku, ostatecznie środy.
Na uzupełnienie wniosku mam siedem dni od dzisiaj, przy czym liczy się data dotarcia dokumentów do nich, po trzykroć cholera.
Szefowa twierdzi, że spokojnie zdążę i że chciałaby mieć tylko takie problemy. Optymizm ten wynika chyba z jej dobrego humoru spowodowanego moimi postępami z HPLC. Będę nawet nieskromna i powiem, że chodzi zachwycona i dawno nie była dla mnie taka miła jak w tym tygodniu. :)