Bardzo dobre jedzonko. :) Kosztuje 80 groszy (dla mnie ostatnio istotna kwestia, bo nie mam pieniędzy i krewetki ze szpinakiem to niestety nie dla mnie, a jeść coś trzeba :)) i smakuje trochę jak kalafior, tylko nie śmierdzi. Pewnie szparagi są podobne, jak kiedyś porównam, to powiem. :) Zaraz wrzucę przepis na Forum.
Wróciłam z parku. Odkrywam go na nowo, od śmierci dziadka chyba ani razu tak nie wędrowałam w promieniach zachodzącego słońca. Szukałam dziś takiego jednego drzewa, dębu posadzonego w 1410 roku, i nie udało mi się go znaleźć. Pewnie po prostu źle szukałam, Joanka jak wiadomo rzadko umie trafić. :> Ale możliwe też, że go już nie ma, pomnik nie pomnik, jak drzewo jest spróchniałe do korzeni, to i tak je zetną. Chociaż, z drugiej strony, chyba by coś pisali w gazetach...
Wzięło mnie na wspomnienia i czytam sobie do snu notatki z chemii organicznej, z zamiarem zapamiętania ich treści tym razem na całe życie. Pierwszy wykład otwiera definicja węgla:
węgiel- niemetal elektroujemny (2,5); jest średnio elektroujemny i na tym cały wic polega
Jejku, jakie to wszystko jest mądre i piękne. :))) Lubię swój zawód. Ok, nie jestem na tyle mądra, żeby się w nim doktoryzować, ale nawet, gdybym go miała kochać taka rozpaczliwą miłością, jaką Rincewind kocha swój, to i tak.
Będzie głównie o mojej edukacji, chociaż do przemyśleń sprowokował mnie najnowszy wybryk Jego Zajebistości Romana. A konkretnie to będzie o moich byłych studiach, bo o nich ostatnio myślę kompulsywnie i nałogowo. A więc. Szczęściara ze mnie. Na grillu magisterskim doszlismy z kolegami do wniosku, że przez całe pięć lat nie trafiliśmy ani razu na żadnego wykładowcę debila. Jedni byli łatwiejsi, inny trudniejsi do zdania, jedni mówili ciekawie, inni przynudzali, ale wszystcy wzbudzali szacunek. Po pierwsze mówili o sprawach, w których byli ekspertami, po drugie studenta traktowali jak równoprawnego partnera intelektualnego. Może i zasługiwaliśmy na to, kto wie, nawet profesorowi Politechniki (a oni tam raczej traktują studentów jak szmaty, bo mają ich za dużo), który nas uczył inżynierii bioprocesowej raz się wymsknęło, że wszystkim, jak tu siedzimy, należy się inż. przed naziskiem :) W końcu przyjeli nas na rok pięćdziesięcioro, mogliśmy się od początku uważać za wybranych. Pan doktor od prawa autorskiego, który próbował się wymądrzać na czwartym roku ("Państwo jesteście na pierwszym roku, prawda, to państwo jeszcze nic nie wiecie o studiach i życiu") jednogłośnie został uznany za kretyna. Ciekawe, zwykle podobno studia uczą pokory, nas nauczyły tyle, żeby szanować wyłącznie ludzi, którzy szanują nas. Życie pokaże, czy nam to na dobre wyjdzie. I nigdy też nie trafiliśmy na wykładowców takich, jak ci opiewani w legendach, co to rzucają indeksami i czyj upadnie nazwiskiem w górę to właściciel zdaje, a czyj na dół, to nie. Pewnie te opwieści to też tylko urban legends, ale my nawet takich niezdołalibyśmy ułożyć, bo nie mamy podstaw po prostu. Albo taki pan doktor od ekonomii. Zwierzył się nam na wykładzie raz, że w tym roku obron magisterek, w których musi uczestniczyć (jako promotor lub recenzent), będzie miał 68. I że ze szczerego serca ma nadzieję, iż przynajmniej części tych studentów uda się nie dopuścić do egzaminu, bo inaczej nie da rady. O bogowie. Moja Promotorka Ulubiona miała rok temu niejaką Agę W. i mnie, a na koniec już tylko mnie jedną. I spędzałam z nią przeciętnie osiem godzin dziennie pięć dni w tygodniu. Jak słyszę o promotorach, którzy swojego magistranta poznają na obronie, to się po prostu zdumiewam. Tak samo, jak słysze o magisterkach pisanych na zamówienie. Przecież to trzeba jakieś badania zrobić, nie? Po okiem promotora, prawda? Pomijając już to, że w moim zawodzie nie da się kupić pracy, bo po prostu nikt ze sprzedających się na tym nie zna. Właściwie wszyscy jesteśmy poza podejrzeniami. :) U mnie w labie nie tylko promotorka, ale też recenzent i wszyscy inni wiedzieli na bieżąco co robię, bo latałam z płytkami i chwaliłam się, jak mi ładnie wyrosło. Albo też płakałam w rękawy, szczególnie pani dr Irenie kochanej, że nie chce rosnąć, albo coś znowu zepsułam. Właśnie, nie ma to jak zespół mądryvh ludzi. Oni tam wszyscy pracowali nad swoimi ważnymi sprawami, ale magistrant mógł się z powodzeniem poczuć, jak jeden z nich. Każdy w tym labie zawsze był gotów porzucić swoje czary i pomóc na przykład szukać słoika z NaCl, który się zapodział. I nikt (no dobra, to zasługa Mojej Promotorki Ulubionej, która za mnie ręczyła, inni nie mieli tak dobrze) nigdy mi nie zabronił korzytać z ich bajecznie drogiego sprzętu. A cytowałam wam kiedyś reakcję MPU, jak popsułam czytnik do mikropłytek? "Oooo, tego jeszcze nie rozkręcałam :))))".
Na dobrą sprawę to, co się teraz w edukacji dzieje, jest mi bardzo na rękę. Zmniejsza się prawdopodobieństwo, że za kilka - kilkanaście lat jakiś młodszy specjalista pozbawi mnie ciężko zdobytej, dobrze płatnej pracy. I co mnie zresztą obchodzą ostrzeżenia mądrych ludzi, że wszystko dlatego, iż motłochem łatwiej się rzadzi. Może to ja będę rządzić?
Wyobraźcie sobie, że został wam miesiąc życia. Nie tylko wam, za miesiąc zginie cały świat. Ogromny meteoryt uderzy w ziemię, albo słońce wybuchnie i zamieni się w czarną dziurę. Mniejsza o przyczyny. Po prostu za miesiąc świat przestanie istnieć, a wy wszyscy razem z nim. Nie ma sposobów, żeby przeżyć, jeśli istnieją jakieś, to w Ameryce i są przeznaczone dla elit rządowych. W każdym razie nie tu i nie dla was. Patrząc realistycznie, wam, jak i całej reszcie, zostało mało czasu. Co zrobicie?
... słuchając Taty Kazika. Akurat lecą "Kurwy wędrowniczki". :) Wczoraj wieczorem siedziałam i też słuchałam Taty Kazika i byłam szczęśliwa, że mi ciepło. Dziś się ochłodziło. Sny miałam fabularne i pokręcone. Występowały w nich miedzy innymi marmurowe ubikacje (wypełniające wnętrze wrocławskiej Hali Targowej), po których ścigałam się z mordercami mającymi na mnie zlecenie.
Chyba chciałabym iść na staż do Cargilla i tak się zastanawiam, czy by mnie wzięli. Zapytam, a co. W zeszłym roku, jak pytałam o praktyki, to kadrowa powiedziała, że nic nie mają, a następnego dnia zadzwoniła z propozycją. Może i tym razem się uda. Sympatyczni ludzie tam pracują, przynajmniej takie wrażenie zdążyłam odnieść. A jak nie to nie wiem. Robi mi się wszystko jedno i dobrze, bo może tak zostanie i nie będę się denerwować.
Po czym mi się tak strasznie ręka trzęsie, po tych dwóch kilo ziemniaków?
Falka to jest fajny szczur.:) Zawsze wiedziałam, że szczury są super. Onezumibakeonnę, dla przyjaciół Florę, przygarnęłam, bo po pierwsze chciałam spełnić dobry uczynek, a po drugie właśnie lubiłam szczury. Szczurów bał się bohater mojej ulubionej książki. :) Bez znaczenia, że się bał, grunt, że szczury w mojej ulubionej książce występują i odgrywają niebagatelną rolę. :))) Tylko że Onezumibakeonna aż taka fajna nie była. Owszem, wtedy mi sie zdawało, że to najlepszy szczur na świecie. Nigdy mnie nie ugryzła, więc uważałam, że mnie lubi. Jak jej podstawiłam rękę, to wchodziła mi na ramię. Jak składałam klatkę po sprzątaniu, przestawała zwiedzać łazienkę i wskakiwała do środka (miałam dowód na jej inteligencję). Lubiła mi siedzieć pod ubraniem. Nie pozwalała się dotykać i nigdy nie pokazała, że widzi we mnie żywą istotę, a nie tylko wieżę widokową, ale po tak traumatycznym dzieciństwie miała prawo być skrzywiona psychicznie. A pod koniec życia nawet umiała odróżnić moje ręce od rąk weterynarza i u mnie się chowała, kiedy chciał ją wziąć. Ogólnie to był dobry zwierzak, wbrew temu, co się mówi o szczurach laboratoryjnych po przejściach.
A Falka (dla przyjaciół Chrumcia) jest jeszcze fajniejsza. :) Ósmego lipca skończyła cztery miesiące, a ciągle ma niespożyte pokłady energii i oglądanie jej kicającej po pokoju to sama przyjemność. Czasem mi się wydaje, że potrafi być w dwóch miejscach na raz, ale muszę wierzyć fizykom. Widocznie to tylko złudzenie optyczne. :) Zaprzyjaźniła się z Orionem (no, powiedzmy, że raczej on z nią, a ona go tylko toleruje, chyba, że bardzo chce się ścigać wokół tapczanu i nie ma z kim), muszę kiedyś zrobić zdjecia, jak poluje na jego łapy albo podgyza go w nos. Najbardziej kochana jest wtedy, gdy skacze po tapczanie, potem w dwóch susach wbiega na biurko, na moje ramię, pochrumka mi do ucha, ugryzie mnie w wargę albo policzek i już jej nie ma, pobiegła dalej demolować wystrój tapczanu. :)))) A nawet nie wiecie, co taki maleńki zwierzaczek potrafi zrobić z pluszakiem, który leży mu na drodze i w dodatku jest taki zachęcająco włochaty. Bo od czego zęby w końcu. :) Chrumkanie jest u szczurów oznaką zadowolenia, a to najczęstszy dźwięk, jaki przy mnie wydaje, więc chyba mnie lubi. :)
W ogóle muszę o zwierzakach częściej pisać, bo co chwilę oboje z Orionem robią coś ciekawego, a wszystkiego na raz nie zmieszczę.
A tak poza tym, to mam plan. Zasadniczo zasadza się on na tym, że w tym tygodniu nic nie robię i o niczym nie myślę. Staram się, o ile się da, podnieść sobie samoocenę. A zaraz w poniedziałek piszę wypasione CV, bez żadnych zahamowań, wysyłam gdzie się da i mam wakacje póki ktoś się nie odezwie.
Spałam sobie na kocyku na balkonie, a po przebudzeniu patrzyłam na chmury. Mogłam patrzeć do woli, bo nie ma wiatru i siedziały w jednym miejscu. I tak sobie przy okazji myślałam o istocie ludzkiej egzystencji, ale to innym razem. Dziś będzie o chmurkach. Ładne były, bliżej horyzontu jak bita śmietana, a nade mną jak strzępki waty cukrowej. Nigdy jakoś się nie nauczyłam, które to pierzaste, które kłębiaste, a które cummulusy i po kiego grzyba to w ogóle sklasyfikowano. Te były cukrowe. Zjadłabym waty cukrowej, narobiły mi apetytu. A teraz przyszłam do domu, bo słońce zachodzi, oświetla je pod innym kątem i jakieś takie się porobiły gęstsze i ciemniejsze i straszne. Aż mi się zimno zrobiło na ich widok.
Nie mam waty cukrowej, ale mam karmel z autoklawu. :)
Bo jeden ewentualny pracodawca nie życzy sobie dostawać żadnych załączników do poczty, zarówno CV jak i list motywacyjny mają się zawierać w treści maila. Tyle że jak to wkleję w format tekstowy, to szlag trafia nagłówki, odstępy i wszystko się zbija w jedną breję. ;) Nie wiem jak oni, ale ja nie jestem w stanie nic odczytać. Zostawić to tak, czy przełamać wieloletnią tresurę i wysłać w formacie HTML? Tego też większość ludzi nie lubi. Mam problemy, co? I tak pewnie nie napiszę tego i nie wyślę w tym tygodniu, bo jak tylko otworzę worda, to ręce mi się zaczynają trząść.
Strażnik miejski wpatrujący się w obrazy z kamer zobaczył około trzeciej w nocy faceta ubranego w kask i kapok pływajacego jednoosobowym kajakiem w fontannie koło Uniwersytetu. Zanim wysłał patrol musiał kilka razy sprawdzić, czy na pewno nie śni. Patrol nie znalazł już kajakarza we wskazanej fontannie, ale udało im się przy następnej, tej w Rynku. Facet wyjaśnił, że w ten sposób oblewał obronioną magisterkę. Ponieważ niczego nie uszkodził, wystarczyło upomnienie.
A wiecie, co jest w tym upale najfajniejsze? Obojętność termalna po wyjściu z wody. Człowiek się kąpie wieczorem przy otwartym oknie, a czuje, jakby był suchy. Nie robi mu się gęsia skórka, nie szczęka zębami pod ręcznikiem, nie dostaje ataków paniki przy byle ruchu. :) Po prostu mu ciepło i komfortowo.