1. Przystanki. Tu zdecydowanie plus dla Wrocławia, gdzie przystanki są niebieskie (jak przystało na Wrocław) lub czarne (w pobliżu zabytków, co bardzo fajnie wygląda) i nawet na najgorszym zadupiu takie same jak w centrum. Jeśli nawet nie mają wiaty, to zawsze jest tablica z rozkładem, piktogramem środka komunikacji i nazwą przystanku. Nie ma, jak w Wawie różnych ławek, a to z plastiku, a to z nieheblowanych desek, jak podeszło. Nie ma też przystanków w formie słupka z karteczką, chyba, że to przystanek tymczasowy, który istnieje kilka dni. Aha, i rozkłady jazdy mamy bardziej intuicyjne.
2. Oznaczenia ulic i numerów. Wspaniałe. Nawet ja się nie gubię. :) Cały kraj powinien brać z ciebie przykład, Warszawo. :)
3. Menele. Rzucił mi się w oczy ich brak, zarówno w środkach komunikacji, jak i na ulicach. W dodatku autobusami jeżdżą zadbani, umyci i nie śmierdzący ludzie. Bo we Wrocławiu bezdomnych i pijaków jest pełno, snują się ulicami i śmierdzą w autobusach. Mają kartonowe posłania na trawnikach i tam sobie w najlepsze mieszkają, nie niepokojeni przez nikogo. Rano można takiego spotkać jak śpi na chodniku w poprzek przystanku. A po południu zobaczyć eremitę w samych majtkach z brodą do pasa jak stoi i kłóci się z drzewem. Tak, tak, w centrum miesta, przed dworcem PKS. Pod tym względem zazdroszczę stolicy.
4. Kierowcy. Ja nie wiem, ale we Wrocławiu nigdy nie miałam takiej sytuacji, że przechodzę na zielonym świetle, a za moimi plecami przejeżdżają samochody. W Warszawie było to nagminne.
5. Złote Kutasy. Podobały mi się i to bardzo. :) Szczególnie postapokaliptyczny charakter ubikacji. ;) Zamiast trzech galerii handlowych we Wrocku chciałabym mieć jedną taką.
Czytałam kiedyś taką ksiażkę, "Jak Bettina wracała ze szkoły", o dziewczynce, która w drodze ze szkoły robiła milion rzeczy, w domu była wieczorem i wszyscy umierali z tęsknoty, aż kiedyś jej mamie zepsuł się samochód i nie wróciła na noc. Wtedy Bettina zrozumiała, jak to jest na kogoś czekać. Ja też dziś nie mogłam dotrzeć, stad tytuł.
Wyszłam z pracy koło 16:30, bo najpierw szefowa chciała pogadać. Poszłam na przystanek, gdzie czekałam na tramwaj 40 minut, w międzyczasie zdążywszy się przejść dwa przystanki na pętlę, żeby się nie gnieść przy wsiadaniu z tłumem.
Disclaimer: wczoraj usłyszałam w radiu, że z powodu remontów i korków wrocławskie MPK zawiesza do odwołania sprawdzanie punktualności w trzymaniu się rozkładów jazdy. Miodzio, nie? W takim razie powinni też zawiesić sprawdzanie biletów. :P
W końcu wsiadłam do tramwaju. Po przejechaniu trzech przystanków tramwaj zderzył się z samochodem. Wysiadłam i poszłam w nieznane szukać przystanku autobusowego, chociaż na autobus biletu nie mam, ale zamierzałam wyładować wszystkie moje frustracje na ewentualnym kanarze, więc nie bałam się nic a nic. Kiedy już trafiłam na właściwy przystanek, pierwszy autobus mi uciekł sprzed nosa, drugi się spóźnił. Doliczając korki i remonty, moja droga do domu dziś trwała trzy godziny. Pieszo byłabym szybciej.
Za to w domu czekały na mnie osiołki. Natasza mi przywiozła w Ameryki, tylko nie dała wczoraj, bo były w zaginionej walizce.Osiołki są tak fajne, że nie mogę się powstrzymać i musze wam pokazać. Oto osiołki:
Przez cały dzień układam sobie w głowie ciekawą notkę, a jak już siądę do komputera, wszystko znika. :(
Mimo to spróbuję.
A więc.
Byłam w pracy. Wyszły mi PCRy mieszane na mieszadle, co daje nadzieję, że nie będe już musiała ich mieszać ręcznie. Oszczędzę w ten sposób po półtorej godziny na każdy PCR, co w sumie pozwoli mi robić dwa dodatkowe. Szefowa jest cała w skowronkach, ale zobaczymy, co wyjdzie z dzisiejszego. I z digestów, bo na koniec zostaje mi full miksu, zupełnie nie wiem czemu, bo się nigdzie nie mylę (już sprawdzam po cztery razy) i pipety też są w porządku, bo każdą kalibrowałam. Zupełnie tego nie pojmuję. Przyszły wyniki sekwencjonowania p53 i się nimi bawię w wolnych chwilach. Szefowa prawie że fruwa w powietrzu, bo niektóre mutacje się powtórzyły z poprzednimi próbkami. Będę miała o czym pisać publikacje. :P W ogóle dzień był fajny, bo w drzwiach wchodząc spotkałam Dagmarę, a wychodząc Izę, z którą potem razem jechałyśmy tramwajem. Strasznie za nimi tęskniłam. Ktoś wpadł na "genialny" pomysł i listy obecności, zamiast leżeć na blacie przy drzwiach, teraz są w sekretariatach każdego zakładu. Jako że obie z szefową pracujemy na drugim piętrze, a nasz zakład jest na trzecim, po przyjściu do pracy muszę najpierw się tarabanić na trzecie piętro, żeby podpisać listę. Pomysłodawcy życzę, żeby oparszywiał (chyba, że na to wpadła pani personalna, jej wybaczam, bo ją lubię). Natasza przed chwilą wróciła z Hameryki. :) Przywiozła mi tunikę (kurde, nie sądziłam, że coś takiego kiedyś włożę, a teraz będzie trzeba) i skarpetki, takie puchowe, jak lubię, w kolorze zielonym. :)
Jest kurewsko zimno. Ja protestuję. :(
Brzuch mnie boli. Już sama nie wiem, co to jest. A może to nie brzuch, tylko staw biodrowy?
Nie mam siły pisać o Polconie (a, kurde, tak dużo mam do opisania, potem pozapominam)
Nie mam siły pisać o dzisiejszym dniu pełnym wrażeń
Nie mam siły czytać blogów i Forum
Moją bezsiłę sponsorują pani F. & wrocławskie MPK. Po raz wtóry dobranoc państwu.
P.S. I odrobina prywaty: Lukas, czy ból brzucha z prawej strony w samej pachwinie, który mija jak ręką odjął, żeby potem wrócić po paru - parunastu godzinach to: a) wyrostek b) kamień w moczowodzie c) coś ginekologicznego ? Bo nie wiem, czy a) jechać na pogotowie b) kupić sobie piwo c) iść do tego półgłówka i powiedzieć, że homeopatia nie pomogła
Jutro z samego rana wybywam na Polcon, chyba, że jednak nie wstanę o tej piątej. :) Oj, będzie się działo. :))))))) Bawcie się dobrze i piszcie dużo, żebym miała co czytać, jak wrócę. :)
Nie mam jeszcze wypłaty. Jak dziś nie przyszła, to nie wiadomo kiedy będzie, może jutro, a może pojutrze. Chciałam choć przez chwilę zobaczyć trzy tysiace na swoim koncie*, a w tej sytuacji mi się pewnie nie uda, bo prosto z pracy pojadę kupić bilet na pociąg.
Mam problem zaiste godny bloga "Ratunku, co robić"
Dlatego na wszelki wypadek pytam na blogu, nie na forum. :)
Otóż mam kukurydzę, która to kukurydza leżała parę dni i wyschła na wiór. Dziś postanowiłam ją ugotować z nadzieją, że może się uda. Jak nie, to najwyżej wyrzucę. Kukurydza w wodzie pęcznieje, ale problem polega na tym, ze nie cała jest zanurzona i pęcznieje tylko w jednej połowie, a zamierzam zjeść całą. Ni cholery nie daje się przekręcić i po chwili wraca do poprzedniego położenia. Jak ją obrócić?
Babcia znowu miała migotanie przedsionków i było u niej pogotowie. Ale ja nie o tym.
Przybyły sanitariusz miał (w kolejności od najbardziej do najmniej normalnej rzeczy): czerwony uniform pogotowia, okulary w czerwonej oprawce, wkłuty w rękę wenflon, błedny wzrok. Kiedy nic nie robił, siedział na metalowej walizeczce ze zwieszoną głową i zamkniętymi oczami. Na pierwszy rzut mojego niewprawnego oka wyglądał jak ćpun na haju. Powodów takiego stanu może być owczywiście wiele. Na przykład facet ma cukrzycę i z wenflonem mu wygodniej. Albo cokolwiek innego. No bo chyba nie jest możliwe, żeby był w pracy od dwudziestu godzin i szprycował się czymś, żeby nie zasnąć? Sanitariusze to nie kierowcy, prawda?
Do widzenia, pani Asiu, tylko niech pani pamięta...
... żeby zawiązać supełek na chusteczce.
Będzie o zapominalstwie (moim) które doprowadza do szału (zapewne nie tylko mnie).
Mam się nauczyć obsługi pewnego programu statystycznego, w związku z czym szefowa pożyczyła od znajomej płytę instalacyjną, zainstalowałam go, a płyta sobie leżała i czekała na oddanie. Tyle tylko, że jakoś nie miałam w pracy czasu, żeby usiąść i ten program zgłębiać, dlatego wczoraj zabrałam płytę do domu celem zainstalowania tutaj. Mogłabym się bawić w wolnym czasie. Obiecałam solennie oddać płytę następnego dnia. Oczywiście dopiero dochodząc dziś rano do przystanku uświadomiłam sobie, że jej nie zabrałam. Mogłam co prawda po nią wrócić i najwyżej pojechałabym następnym tramwajem, spóźniając się 15 minut, ale stwierdziłam, że nic się nie stanie, jeśli ją przyniosę jutro. I jak myślicie, co się stało? Tak, dziś przyszła znajoma szefowej po płytę, która jest jej pilnie potrzebna. :PPP To a propos tego szefowa pożegnała mnie tekstem o chusteczce.
Robiłam elektroforezę PCRów z jakichś super ciekawych próbek szefowej. Gdyby wyszło coś fajnego, chce ona je wysłać do sekwencjonowania do IBB, dlatego kazała oprócz wydrukowania zdjęcia zapisać je na karcie, bo ludzie stamtąd będą się domagali czegos, na podstawie czego ustalą stężenie DNA. Wiedziałam, że mam to zrobić, myślałam o tym kilka razy przed fotografowaniem żelu i w trakcie. Oczywiście w krytycznym momencie zapomniałam. Zrobiłam fotki, żele wywaliłam, wyłączyłam wszystko, zaniosłam szefowej zdjęcia i zajęłam się czym innym. Szczęście w nieszczęściu, że przypomniałam sobie w porę, tak po pół godzinie. Musiałam 1) iść i jej te zdjęcia zabrać (żeby mieć wzór, jak żele na nowo ułożyć nie myląc kolejności próbek, no i w ogóle żeby wiedzieć, czego szukać w śmieciach), wyjaśniając, po co mi one; 2) znaleźć żele grzebiąc w pojemniku na odpady niebezpieczne wśród miliona takich samych glutów; 3) odpłukac je z ligniny i poskładać ze strzępków, tak, żeby przynajmniej na pierwszy rzut oka nie było widać, że są podarte.
Pod koniec dnia nastawiałam digest. Sięgnęłam do lodówki po probówkę z kontrolą zrobioną kiedyś tam i zauważyłam okok niej jakieś niezidentyfikowane próbki. Po kilku sekundach uporczywego wpatrywania się zaświtało mi, że zrobiłam ten PCR dodatkowo, mając wolną chwilę, żeby później dołączyć do najbliższego digestu i oszczędzić sobie pracy. Hmmm, miks mam już przygotowany, nie dam rady ich dołączyć. Najwyżej jedną, ale czy to ma sens? Nie bardzo... Ale zaraz, skoro one tu stoją, a ja o tym nie pamiętałam, to chyba zrobiłam je jeszcze raz? Rzut oka do zeszytu - oczywiście, w dzisiejszym digeście te próbki już są. Zrobione po raz kolejny. Nie ma to jak z głową planować sobie czas. :P
Jak Aseł. Ale będę jeszcze miała, całe dwa dni, za niecałe dwa tygodnie. :) Sęk w tym, że nie wyśpię sie wtedy.
No bo powiedzcie, czemu to tak jest? Joanka się budzi czwartej w nocy i nie może zasnąć, poduszka ją uwiera w ucho, deszcz hałasuje, albo cokolwiek. Zasypia wpół do szóstej, a o szóstej dzwoni budzik i wtedy Joanka by wszystko oddała, żeby tylko móc go zignorować i spać do dziesiątej. Gdzie tu sens? Gdzie tu sprawiedliwość?