Żeby ją rzucić na tego skurwysyna, który dziś ściął moją mirabelkę. Postawi sobie w tym miejscu nowy kiosk z warzywami, ale już moja głowa w tym, żeby nie pohandlował długo. Zemszczę się. Tym bardziej, że jak skończą rozbudowę samu, to będą tam sprzedawać warzywa, a ten oszust ma zawsze zwiedłe i drogie i nikt do niego nie pójdzie. Zabiję go. Mnie zawsze trafia, jak ktoś ścina drzewo, a już tego jednego drzewa na pewno nie daruję. Spalę jego dom.
Poza tym byłyśmy dziś z Asią w paru miejscach i rozdawałyśmy CV. Wchodziłyśmy, pytałyśmy, czy możemy zostawić, a miła pani odpowiadała: "Oczywiście, nie ma sprawy", brała je od nas i odkładała na gruby stosik. :>
W związku z tym miałam dalej nie czytać, ale jednak przeczytałam.
Uwaga (szczególnie dla Mead), mogą być lekkie spoilery.
A więc zakończenie. Najpierw mną trzepnęło, bo książka kończy się w momencie, gdy Roland wchodzi do Mroczej Wieży. No i co, zapytałam? I tyle? Po siedmiu tomach, w których dawno zapomniałam, po co on tam idzie, nawet na końcu się nie dowiem? To jeszcze niezupełnie było wszystko, bo potem następuje coś pod tytułem Epilog, gdzie są przedstawione dalsze losy, hmm, innych bohaterów, nie chcę spoilerować. Po przeczytaniu go nadal myślałam, że King robi sobie jaja z czytelnika. Ale później jest jeszcze rozdział, który się zaczyna odautorską uwagą typu "No jak to, jestem zadowolony z tej opowieści, tak powinna wyglądać, jestem taki dumny z siebie, a wy marudzicie? Dobra, powiem wam, co było dalej z Rolandem, ale ostrzegam, że wcale nie chcecie tego wiedzieć." Akurat. :))))) Najlepsze w całym cyklu jest właśnie to zakończenie. Tak złośliwe, bezsensowne, właściwie głupie, że się zachwyciłam. Nawet Sapkowski Geralta tak okrutnie nie potraktował. ;) No i właściwie się okazało, że odpowiedź na moje pytanie, po cholerę on idzie i idzie i idzie na tę Wieżę, była wcześniej ukryta raczej celowo. Mówię wam, zakończenie jest piękne. Właśnie takie, na jakie ta przydługa i nadęta opowieść zasługuje. :)))))))
Leniwa sobota. Byłam w Rossmannie, zrobiłam niezbędne zakupy kosmetyczno - higieniczne, niestety promocje im się pokończyły i musiałam wydać prawie 50 zł. Zajrzałam do zoologicznego, ale tylko w celu pooglądania, bo nigdy nie kupię u nich nic żywego. Wróciłam, wyszłam z psem, wypiłam kawę, i zrobiło się poobiednio. Pozmywałam, wymyłam umywalkę i kibel, wanny nie, bo mi się nie chciało i poszłam na śliwki. Dziś zdobyłam ponad kilogram, właśnie kończę jeść. Odkryłam miejsce, z którego, gdybym chciała, mogłabym niepostrzeżenie przejść przez płot na działki i pozbierać tam. Ale to jednak nie wypada, nie sądzicie? Nawet, jeśli ta działka od lat jest niczyja. Założyłam sobie konto na Allegro, jeszcze brakuje mi rachunku w banku, ale ten też zamierzam mieć. Poczuję sie dorosła. I tak, jak mawia Asioł. Przypomniało mi się, jak dziadek opowiadał, że w młodości próbował pisać pamiętnik, do chwili, kiedy zauważył, że każdy wpis nieodmiennie kończy się "Zjadłem kolację i poszedłem spać". :P Od poniedziałku mam szukać pracy aktywnie, tzn. chodzić po instytucjach i pytać, czy mnie nie chcą, bo wysyłanie maili nie daje rezultatów. Będę musiała chodzić, bo to pomysł babci i już ona mnie wypchnie z domu. Nie za bardzo to sobie wyobrażam. W każdym razie ciężko będzie. W międzyczasie czytam ostatni tom "Mrocznej Wieży", już tylko po to, żeby wiedzieć, jak się skończy. Bo sens ta opowieść zgubiła już daaaawno.
Hurra, mam swoje ulubione mirabelki wielkości włoskich orzechów. :))) Takich nikt nie ma. Wyobraźcie sobie kwaśną skórkę napełnioną płynnym miodem. :) W tym roku są odrobinę mniej soczyste, ale nicto. :) Dziś zebrałam niecały kilogram, ale one się dopiero zaczynają, a poza tym, niestety, ten oszust z warzywniaka postawił w tym roku kiosk pod drzewem i ściął z niego dwie gałęzie, te bliższe ziemi, bo przekszkadzały. Półgłowek. Te owoce są boskie, dla nich warto się upokarzać zbierając co wieczór z osiedlowego trawnika. :))))) Na szczęście o tej porze i przy takiej pogodzie niewielu ludzi spaceruje, a jak ktoś idzie, to udaję, że Orion coś wącha a ja tylko stoję. ;) Jak zaraz ktoś nie przyjdzie i mi ich nie zabierze, to zjem wszystkie na raz i znowu mi zaszkodzi.
- skułam tynk z rury kanalizacyjnej w łazience - otynkowałam wyżej wymienioną rurę na nowo (po czym rodzina skomentwała, że niepotrzebnie wysyłali mnie na studia, bo fach mam w ręku; fakt, ładnie mi wyszło) - umyłam tapety i kaloryfer
Dzisiaj:
- pomalowałam rurę - przy okazji posprzątałam schowanko w kuchni i pomyłam wszystkie rzadziej używane gary - umyłam podłogę - wymyłam lodówkę i kuchenkę mikrofalową
Jutro:
- pomaluję podłogę w łazience - wyszoruję podłogę i zetrę kurze u siebie - może wreszcie zacznę malować sufit
Wszystko dlatego, że jestem bezrobotna i źle mi z tego powodu. To jest powód sprzątania, bo walić młotkiem i malować powierzchnie lubię zawsze. Pociesza mnie trochę, że jutro będzie Polityka i może pójdę sobie nazbierać śliwek. Tylko żeby wreszcie przestało padać...
Notka znowu w temacie byłych studiów, może z czasem mi minie.
Na trzecim roku miałam ćwiczenia z preparatyki biochemicznej, najpierw w bardzo tajemniczym labie na samym strychu, gdzie trzy razy się zgubiłam zanim trafiłam, a potem w takim śmiesznym małym pokoiku na parterze, przy przerażającej machinie, której bałam się dotknąć. I była tam straszliwa pani doktor, która znała odpowiedzi na wszystkie pytania, a kazała odpowiadać nam. Koło później wymyśliła takie, że dostałam 3 z poprawki. Na tych ćwiczeniach niejaki Łukasz obleśnie się do niej przystawiał, a potem legł na podłodze i kazał sobie masować plecy.
W następnym roku ów tajemniczy lab na strychu został pracownią magisterską Asi i Kate, spędziłam tam więcej czasu niż we własnej. A nie, właściwie dłużej jednak siedziałam w tym śmiesznym pokoiku na dole, bo bywało, że przychodziłam przed świtem i wychodziłam po zmierzchu. Za tym pokoikiem tęsknię okropnie. Przerażająca pani doktor została Moją Promotorką Ulubioną. Nauczyła mnie obsługi diabelskiej machiny, która jest, nawiasem mówiąc, dziecinnie łatwa. Łukasz poszedł robić magisterkę u prof. Szopy, czego sukinsynowi zazdrościłam cholernie, bo Łukasz jest debil i dupek, a Szopa uczony klasy europejskiej i sama się nie odważyłam pójść do niego. Jak się niedawno dowiedziałam, Łukasza nie dopuszczono do obrony za olewanie pracy w laboratorium.
Albo coś innego. Pamiętam, jak siedziałam na podłodze w gabinecie dr. Leluka i kłóciłam się z nim, że jakim prawem na liście ocen mam ndst, skoro na pracy napisał 3 (chwilę wcześniej pisałam poprawkę, z której potem dostałam 5, więc jego niedbalstwo na dobre mi wyszło) i zazdrościłam, że ma tam takie fajne okna od podłogi do sufitu. To było na drugim roku, a dwa lata później ten sam pokój został moją, Asi oraz Kate prywatną kanciapką i piło nam się w niej zajebiście*. :)
Dziwne są takie rzeczy. To znaczy, zdaję sobie sprawę, że obiektywnie rzecz biorąc nic w nich dziwnego nie ma. Ale nic nie poradzę, jak się zacznę nad tym zastanawiać, zawsze mnie dziwią. Dziwna jestem.
Zatrucie okazało się grypą żołądkową, a już cała rodzina zdążyła mnie opieprzyć, że jem byle co i sama też zdążyłam przyznać im rację. :P
Pod wieczór przewód pokarmowy przestał mi dokuczać (mimo zjedzenia czekolady z orzechami, sorry Lukas, nie mogłam się powstrzymać), zaczęły za to boleć ręce i nogi. I zęby, dolne jedynki, u mnie niezawodny objaw grypy. A temperatura mi skoczyła do 38 stopni mimo pyralginy. Więc to chyba nie zatrucie i muszę poleżeć w łóżeczku. :( Przynajmniej dzięki gorączce jest mi ciepło, pomimo tej paskudnej pogody.
Nie ma tego złego, gdybym już miała pracę, to byłby problem, bo zaczęłabym ją zwolnieniem chorobowym. ;) A poza tym muszę zacząć uprawiać jakiś sport, bo zrobiłam się cienias. Po wczorajszym womicie mam takie zakwasy w mięśniach międzyżebrowych, że bolą nawet przy głębszym wdechu.
Boję się tylko, że rodzina nie poczeka z murowaniem rury na moje wyzdrowienie i ktoś to zrobi za mnie, zanim będę mogła się utrzymać na drabinie. A ja mam już wizję, a przede wszystkim nie mogę się doczekać skuwania starego tynku. Jak ktoś mnie pozbawi tej przyjemności, to będę płakać.
P.S. Używam za dużo spójników w pisemnych wypowiedziach.
P.S. 2. Zaczęłam kichać, niech to szlag. Nienawidzę mieć kataru. Lukas, co mam robić, żeby teraz nie zarazić babci?
"Hymn wieczoru kawalerskiego", którego właśnie słucham, jest bardzo adekwatnym utworem do mego dzisiejszego samopoczucia. Nie miałam wczoraj kawy, ale miałam za to pełno innych smakołyków i jadłam je tak, jak lubię, to znaczy na raty. Plasterek surowego boczku, kawałek kiełbasy, morela, łyżeczka karmelu, jabłuszko, kostka czekolady, plasterek surowego boczku, kawałek kiełbasy etc. Aż sobie pomyślałam, że chyba nawet jak na mnie to lekka przesada. A na kolację była sałatka z pomidorów, nie chciało mi się ściągać skórki, i jak na mój gust to ona mi tak zaszkodziła. Ale kto wie. Pół nocy rzygałam jak kot, a teraz jestem słaba, rece mi się trzęsą, mam gorączkę i wciąż mnie mdli. Miałam zamurować rurę kanalizacyjną w łazience i pomalować podłogę, a nie potrafię zrobić sobie herbaty. Gorączka po pyralginie spadła mi o dwie kreski i już nie mam dreszczy, tylko mi normalnie gorąco. Strasznie mi się chce czekolady, a się boję.